Paweł z Radomia (25 lat)
- Dopadło mnie bolesne schorzenie

"Do Wspólnoty trafiłem w takim momencie mojego życia, kiedy ciężko było mi w nim dostrzec choć jedną sferę, z której byłbym zadowolony. Od dawna towarzyszyły mi słowa z Drugiego Listu Św. Pawła do Tymoteusza: „Bierz udział w trudach i przeciwnościach jako dobry żołnierz Chrystusa Jezusa” [2 Tm 2,3]. Rzeczywiście, trudy i przeciwności odnajdywałem na każdym polu.

Niedokończone studia, niesatysfakcjonująca praca, nieuporządkowane życie osobiste – to tylko plan ramowy długiego eseju o moich życiowych niepowodzeniach. Jednak dopiero we Wspólnocie zrozumiałem, w jaki sposób mogę je znosić „po żołniersku”, tak jak nakazuje Święty Paweł. Wyjaśnię pokrótce jak to się stało.

Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek żył poza Kościołem. I będąc wierzącym, praktykującym, obiektywnie rzecz biorąc nawet mocno religijnym katolem (jak by to określiły mainstreamowe media), byłem przekonany, ponad wszelką wątpliwość, że wspólnota Kościoła powszechnego mi wystarczy. Wspólnoty funkcjonujące na jego łonie traktowałem, delikatnie rzecz ujmując, jak towarzystwa wzajemnej adoracji (pod pozorem adoracji Najświętszego Sakramentu).

Pan Bóg obmyślił więc bardzo sprytną taktykę – skierował do Wspólnoty najpierw moich najbliższych. Po wielu rozmowach, napominaniach, kłótniach (wszystko w końcu zostaje w rodzinie) uległem sile ich perswazji (bo nie swoją siłą perswadowali) i sam stanąłem w szeregach Galilejczyków. Początki były dla mnie bardzo trudne – jak na pierwsze dni zasadniczej służby przystało. Ale całkiem szybko przyszło olśnienie i weryfikacja poglądów: myślałem, że wystarczy walczyć w armii, ale co to za armia, bez dobrze zorganizowanych batalionów?

Dziś znam już dobrze swój batalion i nareszcie czuję, o ile łatwiej jest walczyć w zwartych szeregach. Dopiero we Wspólnocie poczułem pragnienie bycia „dobrym żołnierzem Chrystusa Jezusa”. Przed dwoma miesiącami dopadło mnie nieoczekiwanie bardzo bolesne schorzenie, które położyło mnie do łóżka na kilka dni i wymagało interwencji chirurga. Nie, nie na NFZ chcę w tym miejscu ponarzekać.

To do siebie miałem straszne pretensje, że modlitwa przychodziła mi w tych dniach z wielkim trudem. Ale gdy w ruch poszły SMS-y z prośbą o modlitwę za mnie, to przypomniałem sobie, że rolą batalionu jest m.in. składać ręce do bitwy wtedy, kiedy ja nie mam na to sił. Dodam jeszcze tylko, że schorzenie było przewlekłe, a od tamtej pory przestało mnie zupełnie nękać. Zabieg chirurgiczny pozostawia ponadto zwykle trudną do zagojenia i odnawiającą się ranę, a w moim przypadku po tygodniu nie było po niej śladu. Chwała Panu!"